Dywersja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng
Listopad 1942 roku był przełomowym miesiącem drugiej wojny światowej. Wojska radzieckie nie dopuściły do zajęcia Stalingradu, stwarzając tym sposobem ciężką strategicznie sytuację dla niebezpiecznie wysuniętych armii niemieckich na Kaukazie. Rommel rozgromiony przez Brytyjczyków w bitwie pod El Alamein, cofał się opuszczając Egipt i Libię. Silny desant amerykańsko-angielski, całkowicie zaskakując przeciwnika, opanował Maroko i Algier. Jasne było, że wojna przewaliła się przez swój przełomowy moment; skończył się okres zwycięstw niemieckich, inicjatywa wojenna przechodziła w ręce wrogów Rzeszy. Komenda Sił Zbrojnych w Kraju uznała ten właśnie czas za odpowiedni do wzmożenia akcji dywersyjnej. Przystępowano do organizowania nowych komórek dywersyjnych, powołano do życia centralne kierownictwo Dywersji - które z czasem stało się znane pod nazwą Kedyw. I stało się, że dla Zośki i części jego kolegów nadszedł czas zmiany służby. Ponad półtora roku pracowali w Małym Sabotażu. Przez cały ten czas, przez lata 1941 i 1942, Mały Sabotaż szedł w pierwszej linii Polski Walczącej. Teraz nadchodziły inne czasy. Walka pod okupacją miała nabrać ostrzejszego wyrazu. Jej znamieniem stawał się pistolet, granat i dynamit.

Nadchodziły czasy dywersji i dywersyjne oddziały miały teraz wystąpić w pierwszej linii podziemnego polskiego frontu. Wawer będzie trwał i będzie aż do powstania pełnił swą ciężką i niezbędną służbę; akcję Małego Sabotażu prócz Wawra uprawiać zaczną i inne organizacje Polski Podziemnej. Ale Mały Sabotaż nie będzie JUŻ jednak najbardziej eksponowanym narzędziem przeciwokupacyjnym. Zośka,

Alek, Rudy i część Jego kolegów (między innymi grupa młodzieży Pętu, która przed niedawnym czasem włączyła się do Szarych Szeregów) oderwani od Małego Sabotażu zostali zaliczeni do świeżo tworzonych przez kierownictwo Szarych Szeregów - Grup Szturmowych (GS), zaś owe GS włączono do tych nielicznych oddziałów Sił Zbrojnych w Kraju, które JUŻ miały szczęście prowadzić czynną akcję bojową: oddziałów dywersji. Jasne było, że półtoraroczna praca w Małym Sabotażu dała grupom szturmowym tyle zaprawy i wyćwiczenia, że muszą się w służbie dywersji wybić tak samo na czoło, jak wybiły się w służbie Małego Sabotażu. Ambicji, i to mocnej ambicji, nigdy tym młodym ludziom nie brakowało.

Rozpoczęło się wszystko od gruntownego szkolenia do nowych zadań. Wykłady teoretyczne, ćwiczenia praktyczne, wypady w teren, opanowanie nowych umiejętności

technicznych... Wszystko to zajmowało dużo czasu. Im prędzej, tym lepiej. Gdy pierwszy raz dostali broń do rąk, przeżyli emocję jedyną w swoim rodzaju. Nareszcie! Odwiedzając się wzajemnie i wymieniając poglądy na temat nowej służby, umacniali w sobie decyzje, którym przypisywali swe małosabotażowe osiągnięcia: maksimum odwagi i maksimum rozsądku, starannie opracowany plan i dobrze przeprowadzone rozpoznanie. O, tych zasad trzymać się będą zębami, te zasady muszą im dać w ręce powodzenie - tak jak dawały im powodzenie w Wawrze.

Gdy dowiedzieli się, że pierwsza akcja wyznaczona została na sylwestrową noc 1942/1943 roku, oczy zapłonęły im z uniesienia. Ale gdy w chwilę potem usłyszeli, że z ich paczki weźmie udział tylko pięciu ludzi, rozczarowanie było tak wielkie, iż nie mogli go pohamować. Wśród szczęśliwych wybrańców znaleźli się Zośka i Rudy. Alek tym razem pozostał „na lodzie". Ci - przyśpiewując wesoło maszerowali do domu, tamten - wlókł się skwaszony i osowiały. Mieszkanie Rudego zamieniło się w laboratorium, w którym przez kilka dni przygotowywano sylwestrową robotę. Ile pomysłowości trzeba było użyć, by nie wzbudzić zaniepokojenia rodziców i nie zdradzić się z tym, co się dzieje w pokoju młodego człowieka. A działy się tam rzeczy, które by przerażeniem przejęły, serce każdego mieszkańca kamienicy, gdyby wiedział. Pod okiem instruktora przygotowywano miny do wysadzania torów kolejowych, sporządzano zapalniki elektryczne i czyniono szereg innych przygotowań, o których nie ma potrzeby rozwodzić się na tych kartkach. W pewnej popołudniowej godzinie pod jednym z sąsiednich domów stanęło niczym nie wyróżniające się auto. Do auta Zośka i jego towarzysze znieśli kilka paczek. W parę minut później pędzili już ulicami miasta w kierunku Pragi, a potem jedną z szos na wschód. Zima tego roku była łagodna. W zatłoczonej budzie auta było ciepło i wesoło. Wszyscy śmiali się i dowcipkowali.

Czuli się świetnie. Zajechali na miejsce, w okolicę Kraśnika, grubo przed północą. Rozpoznanie przeprowadzone zawczasu stwierdziło, że najodpowiedniejszym miejscem na wywołanie katastrofy jest wielki łuk zakrętu toru, przebiegający lasem. Właściwa dla roboty pora wypadała na godzinę między północą a trzecią rano. Auto wjechało w bezdroże leśne i tam stanęło. W odpowiednich miejscach wystawiono ubezpieczenie. Wszyscy inni zabrali się do zakładania kilku min w pewnych od siebie odstępach. I dopiero teraz stwierdzono popełnienie niedorzecznego przeoczenia. Ziemia była zamarznięta, a nie wzięto ze sobą kilofów. Nie było jednak czasu do długich namysłów. Zabrano się więc raźnie do podkopywania torów za pomocą... pilników, noży kieszonkowych, nawet korby samochodowej. Mróz wzrastał, kopano więc energicznie. Rudy ubezpieczał robotę.

Stał samotnie nad torem, wysunięty o sto metrów od kolegów. Dłużył mu się czas,

marzł. Naraz wydało mu się, że słyszy jakieś kroki. Wstrzymał oddech.

Niewątpliwie ktoś idzie. Miga zresztą światło kieszonkowej latarki. - Ładny początek

- myśli Rudy i zdenerwowanie wzmaga w nim niepokój. Co robić? Ostrzec kolegów, czy działać samemu? O, gdy się jest pierwszy raz na takiej robocie, lepiej nie odgrywać bohaterskiej roli! Więc tak cicho, jak tylko może, posuwa się Rudy w kierunku pracujących. Chwila szeptania, krótki rozkaz i trzech ludzi wysuwa się nieco naprzód. Widać już wyraźnie idącego wielkiego mężczyznę.

Jeszcze chwila i - trzej młodzi ludzie usiłują stłumić chęć do śmiechu. Nie ulega żadnej wątpliwości, że idący mężczyzna jest „zawiany" i że wraca z jakiegoś wesołego Sylwestra. Otrzeźwiał w Jednej chwili, gdy w świetle własnej latarki ujrzał lufy skierowanych doń pistoletów. Przez kilka godzin musiał biedaczysko marznąć w „areszcie" dywersyjnym pod otwartym niebem. Robota skończona, miny założone. Zapalniki włączone, obserwatorzy wystawieni. Praca gotowa akurat na właściwy czas. Z dalekiego świata idzie charakterystyczne dudnienie, gra szyn i ciężkie sapanie nadjeżdżającej lokomotywy. Obserwator Zośka pierwszy raz w życiu pełni tę funkcję, więc we wzruszeniu i natężeniu stara się wszystkimi zmysłami właściwie określić sytuację. Nie wolno mu popełnić błędu. Nie wolno spowodować wybuchu ani wcześniej, ani później, tylko we właściwej sekundzie, jeśli ciężki wysiłek wielu dni ma dać owoce. Pociąg jest już tuż-tuż. Zośka chłonie go wzrokiem, wstrzymując ze wzruszenia oddech.

Jeszcze pięćdziesiąt metrów, jeszcze trzydzieści, jeszcze dziesięć. - Ognia! - wrzeszczy całą siłą płuc, by przekrzyczeć sapanie lokomotywy. Miner, nie mniej od obserwatora wzruszony, włącza zapalnik elektryczny i z przestrachem stwierdza, że wybuch nie następuje. Zapalnik zawiódł! Odruchowo szarpie za przewód elektryczny, by uruchomić dołączony doń zapalnik pociągowy. Spóźniony o niecałą sekundę wybuch, wstrząsa powietrzem, jak huk najpotężniejszych gromów.

Ogień i żelazo wytryskują tuż sprzed lokomotywy: Udało się! Udało się! Chaos huków i zgrzytów miesza się z potężnym trzaskiem łamanych wagonów i z łomotem walących się z szyn wozów. Zośka wraz z innymi pędzi co sił do kłębowiska pogruchotanych i rozwalonych wagonów pociągu towarowego i ciska butelkę z zapalającym płynem. W minutę potem szereg wozów płonie mocnym, czerwonym światłem, a w blaskach pożaru widać wyraźnie wywaloną na bok lokomotywę, spiętrzone w nieładzie wagony. Sześć z nich pogruchotanych i wywróconych w rowie. Z paru wyrwanych boków wygląda niemiecki sprzęt wojenny, sprzęt, którego przeznaczeniem był front w Rosji. Ich pierwsze zadanie dywersyjne wykonano ze stuprocentowym powodzeniem. Tak właśnie, jak być powinno. W

tę sylwestrową noc kilkanaście takich samych jak oni zespołów wykonuje pod ogólnym dowództwem podpułkownika Oliwę40 tę samą robotę. Odjechali. Punktualnie o godzinie 24 samochód zatrzymał się w białym polu: żołnierze stanęli w szeregu, kierownik dywersji, podpułkownik Oliwa odebrał w chwili narodzin nowego roku wojskową przysięgę od szofera, który tą akcją zaczynał służbę. Był to jeden z nielicznych i pierwszy w roku 1943 uroczysty, moment dla wojska Polski Podziemnej: uczestnicy zdawali sobie sprawę z wyróżnienia, jakie ich spotkało, iż mogli tak właśnie spędzić noc sylwestrową. Będą ją długo pamiętali. Samochód wraca do Warszawy z pośpiechem.

Nagle... szarpnięcie w bok, zgrzyt kół, gwiazdy na niebie pędzą w dół, ziemia unosi się ku górze. Nogi, kolana, głowy - wszystko jednym kłębowiskiem. I... cisza. Szofer, ulegając ogólnemu nastrojowi radości, wziął w niej fatalny udział i oto auto leży wywrócone w rowie o dwadzieścia kilometrów od wykolejonego pociągu. Dowódcy wyprawy żołądek podszedł pod gardło, gdy uświadomił sobie, że każdy z pasażerów wywalonego do rowu auta ma w kieszeniach po parę granatów. Na szczęście - nic się złego nie stało. Ludzie byli cali, a w samochodzie tylko popękały resory. Wyciągnąwszy wóz wracali na nim w tempie trzydziestu kilometrów na godzinę. Gdybyśmy napisali, że powrót ten odbywał się w całkowitym spokoju i powadze, napisalibyśmy nieprawdę. Służba w dywersji, jeśli ma być dobrą służbą, wymaga drobiazgowego i dokładnego wyszkolenia, starannego przygotowania pomocy technicznych, a nade wszystko cierpliwego i dokładnego rozpoznania. Sam akt dywersyjny trwa chwilę, jego przygotowanie - całe tygodnie, a nawet miesiące.

Bez tych długich tygodni cierpliwej, nużącej, uporczywej pracy nie ma powodzenia - jest tylko narażanie ludzi. Służba w dywersji właściwie prowadzona - jest dobrą szkołą poczucia odpowiedzialności i drobiazgowej dokładności. Nasi chłopcy zabrali się do dywersji w sposób dobry, w czym znakomitą pomocą byli im ich nowi przełożeni Oliwa, Pług41 i Jerzy42. Styczniowe tygodnie biegły na długich pracach przygotowawczych, na wciąż nowych ćwiczeniach, na zapełnianiu właściwymi materiałami magazynów, na oswajaniu się z bronią i na rozpoznaniach.

Niedziela 17 stycznia 1943 roku wryła się w pamięć całej stolicy. Był to dzień słynnej łapanki, kiedy to hitlerowcy wybrali z domów i z ulic ponad 5000 kobiet i mężczyzn,

40 Oliwa - Jan Wojciech Kiwerski (1910-1944), inne pseudonimy „Dyrektor", „Lipinski", „Rudzki", dowódca oddziałów Dyspozycyjnych Kedywu, w stopniu majora. Na przełomie 1943/1944 skierowany na Wołyń jako dowódca 27 Wołyńskiej Dywizji AK.

41 Pług - Adam Borys, major, zastępca dowódcy Oddziałów Dyspozycyjnych Kedywu, członek Rady Wychowawczej Szarych Szeregów

42 Jerzy - Ryszard Bialous, harcmistrz, członek Głównej Kwatery wojskowy komendant warszawskich Grup Szturmowych

wywożąc ich do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Niedzielnym rankiem Alek, nieświadom tego, co się zaczyna dziać w mieście, wyszedł z domu, kierując się na wykład swego zespołu dywersyjnego. W kieszeni miał plik „szkolnych" instrukcji dywersyjnych. Po przejściu paruset metrów zorientował się, że na ulicy dzieje się coś niedobrego. Ludzie zaczęli nagle uciekać, gdzieś z dala mignęły zielone mundury niemieckiej policji. Alek, nie namyślając się, skręcił w najbliższą przecznicę i począł szybko oddalać się od miejsca, w którym krzątała się policja. Jeszcze jedna przecznica, jeszcze jeden skręt i... stanął oko w oko z niemieckim policjantem w hełmie i z karabinem skierowanym ku swej piersi. - Hande hoch!

Alek powoli podnosi obie ręce. - A tom wpadł! Cóż to dzieje się w tym pięknym mieście? Pod ścianą stało już kilku innych mężczyzn. Silny patrol niemieckiej policji z karabinami gotowymi do strzału wykluczał jakąkolwiek możność ucieczki.

Jakiś cywilny agent sprawdzał dokumenty. - Niech no tylko sięgną do kieszeni po moje notatki, wtedy dopiero dadzą mi bobu - mignęło w głowie Alka, gdy na rozkaz gestapowca podawał mu swój dowód osobisty. - Ile pan za to zapłacił - cedzi powoli gestapowiec, potrząsając nowym dowodem. Alek nic nie odpowiada, ale z uznaniem przygląda się cywilowi. Ten się zna na swoim fachu! Rzeczywiście dowód Alka był fałszywy, gdyż od czasu aresztowania w jego rodzinie - zmienił nazwisko i papiery. Na szczęście sprawa skończyła się tylko na zatrzymaniu dokumentów w kieszeni cywila. Rewizji nie przeprowadzano. Z każdą minutą przybywali nowi mężczyźni i kobiety. Alek zrozumiał sytuację: łapanka. - No, to jeszcze można żyć! - odetchnął z ulgą. Gdy załadowywano ich do auta celem przewiezienia ich na Pawiak, Alek przepchnął się pierwszy, by usiąść w budzie jak najgłębiej. Miał plan: chciał jak najszybciej pozbyć się piekących go bibułek. Kiedy auto ruszyło, wyjął ostrożnie z kieszeni nieszczęsne papiery i zaczął wpychać w szczelinę między deskami wozu a płótnem, manipulując tak, aby wyleciały na jezdnię. W pewnej chwili dostrzegł, że to mu się udaje. Jeszcze chwila i papierów nie będzie. Nagle auto stanęło i Alek uczuł gorąco w całym ciele. - Zauważyli. - Na szczęście był to zbyteczny niepokój. „Buda" stanęła po to, aby zabrać jeszcze jakichś dwóch mężczyzn. W kwadrans potem byli na Pawiaku. Alek miał niezłomną decyzję jak najszybszego wydostania się z tej głupiej afery.

Ogromne rzesze czekających w ponurym milczeniu kobiet i mężczyzn, ludzi bądź wylękłych, bądź zaciętych w gniewie i w pragnieniu odwetu, stały bezradnie na olbrzymim dziedzińcu i w długich korytarzach. Alek nie stał i nie czekał.

Zdecydowany na ucieczkę starał się ją zrealizować jak najszybciej. Gdy się więc zorientował, że w jednej stronie dziedzińca przygotowują grupę na wywiezienie z Pawiaka w jakieś dalsze, nieznane drogi, zaczął podsuwać się do tej grupy.

Stwierdził z uśmiechem, że jest jedynym pchającym się w tym kierunku. Wszyscy inni starali się od grupy wywożonych jak najdalej odsunąć. Kilku podoficerów policji niemieckiej podeszło do przygotowanego transportu ludzi i skierowało go do rzędem stojących wozów. Alek szybko zorientował się w sytuacji. Obok krytych, charakterystycznych dla łapanek „bud", stały otwarte samochody ciężarowe ZOM.

Sprawa była jasna: za wszelką cenę musi się dostać do odkrytego wozu ZOM, nie do „budy". Zaczął przeciskać się naprzód. - Panie młody - rozległy się zniecierpliwione głosy - gdzie się panu, do jasnej cholery, tak spieszy? Udało się. Zdążył przepchać się do wozu, który sobie upatrzył. Wgramolił się nań, wybrał najodpowiedniejsze miejsce w zewnętrznym, tylnym rogu, usiadł i czekał z lekka uśmiechnięty. Był pewien swego i zawczasu cieszył się z wrażenia, jakie wywrze na kolegach opowiadaniem o tej awanturze. Gdy zobaczył, że do każdego wozu przydzielono tylko dwóch Niemców i że ci zajęli miejsca obok szofera był całkowicie pewien powodzenia. Szkopy czyniły wszystko, by przeszkopić sprawę.

Kiedy wozy ruszyły, Alek zwrócił się do gromady trzydziestu stłoczonych mężczyzn. - Halo, panowie, wyrywamy? Gdy zaczniemy pryskać wszyscy, nie dadzą rady, zbaranieją. Nikt nie odpowiedział. Milczeli... Alek usiłował ich przekonać. W każdym wozie tylko dwóch policjantów, jadą przez te części miasta, gdzie skryć się łatwo, tempo jazdy niewielkie, jeśli wyskakiwać zaczną wszyscy - powodzenie murowane. Milczeli niezdecydowani. Nieufnie spoglądali na Alka, lękliwie patrzyli na karabiny policjantów, bieg auta wydawał się pędem zawrotnym. - Ano, jak się tak namyślacie, panowie mili, to się namyślajcie. Do widzenia, dobrej drogi! - rzucił z uśmiechem. Był w dobrym humorze. Przygoda sprawiała mu coraz większą satysfakcję. Podjeżdżali do rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia. Alek szybkim ruchem przerzucił nogi na zewnętrzną stronę barierki i po chwili był już na jezdni. Zgrzytnęły hamulce jadącego za nim wozu, rozległ się jakiś niemiecki krzyk - ale Alek nie oglądał się już na boki. Wpadł w najbliższą uliczkę Starego Miasta, potem w następną, poprzeczną, wmieszał się w tłum... i był wolny! - La, la, la! Wiedziałem, że się uda, ale nie sądziłem, żeby to było takie łatwe. - Wszedł do najbliższego sklepu, na drzwiach którego wisiała tabliczka: „telefon czynny" i połączył się z Zośką. - Halo, Zośka, jesteś w domu? Zmiłuj się, przynieś mi jakieś dowody osobiste, bo uważasz... swoje zgubiłem i jakoś mi niezręcznie przez to zwariowane miasto jechać bez dowodów.

- Co? Nie masz? W ogóle żadnych?

- Że co? Że jestem kiep? Patałachu jeden! Poczekaj przynajmniej w domu na mnie! Jadę do ciebie. Zły, że Zośka wykpił jego prośbę o jakiekolwiek dokumenty, ruszył

Alek z duszą na ramieniu do tramwaju. Jechał przez miasto niespokojnie wpatrując się w

ulice. Jedna awantura skończyła się dobrze, nie potrzeba się narzucać losowi swą osobą. Nareszcie dojechał. Właśnie kończył u Zośki opowiadanie o swych awanturach, gdy dzwonek zadzwonił w przedpokoju. Wszedł Rudy z teatralnie napuszoną miną i nie witając się z nikim, zakomenderował: - Wstać!

Panowie i panie, hołd oddajcie bohaterowi. Stoi przed wami człowiek (tu wskazującym palcem dotknął swej piersi), który przed godziną wydostał się z paszczy szkopskich łapaczy. - Co, i ty też? - zdumiał się zazdrośnie Alek. Że też ten Rudy ciągle musi mu we wszystkim robić konkurencję! Okazało się, że dom Rudego został obstawiony kordonem niemieckiej policji, która obchodziła mieszkanie po mieszkaniu, legitymując lokatorów i pewną ich część zagarniając do stojących obok bud. Rudy nie czekał, aż nieproszeni goście zapukają do jego mieszkania. Nie-przezorność szkopska spowodowała, że wielki blok domu, w którym mieszkał, był obstawiony tylko od strony frontu, na tyłach zaś, zwróconych ku bocznej uliczce, policji nie było. Rudy przywiązał do nogi stołu długi sznur i zjechał na nim z drugiego piętra. Zarówno ucieczka Alka, jak i Rudego z łapanki wyglądają według tego opisu tak łatwo, że aż warto podkreślić, że były to formy reakcji łatwe dla ludzi tego typu, co Alek i Rudy. Przytłaczająca większość zachowywała się, niestety, w podobnych sytuacjach całkowicie odmiennie. Dla przytłaczającej większości schwytanych tej niedzieli zdrowych, silnych mężczyzn zachowanie się Rudego i Alka miało pozory jakiegoś szaleńczego bohaterstwa.

Charakterystyczne jest, że sposób bycia obu młodych ludzi, ich prostota i naturalność w niczym nie zdradzały ich siły i męskości. Zabawny jest pewien szczegół, związany z Alkiem. Alek w tym czasie miał pracę zarobkową w jednej z firm warszawskich. Pracował tam od niedawna, wśród gromady nieco starszych od niego lub równych mu wiekiem. Byli to dobrzy Polacy i dzielni ludzie, należący w większości do organizacji podziemnych, ale hołdujący tradycyjnym wzorom męskiego trybu życia. Już po kilku dniach pracy zarysował się rozdźwięk pomiędzy Alkiem a jego nowymi kolegami. Koledzy każdego wieczoru wstępowali do najbliższego baru „na jednego" i ciągnęli ze sobą Alka; Alek odmawiał. Kiedyś poszli „na dziewczynki" - Alek nie poszedł. Alek nie palił. Alek nie śmiał się, gdy opowiadali soczyste dowcipy. Nie lubił gry w karty. Po pewnym czasie w gronie kolegów przylgnęło do Alka przezwisko „fajtłapa". - Ciekawe, jak to też ten „fajtłapa" zachowa się, gdy będzie jakaś porządna awantura - powiedział jeden z Alkowych kolegów. I odtąd już utarło się to przezwisko. Gdy w niedzielę łapankową któryś przybiegł do fabryki i powiedział, że widział Alka zatrzymanego przez Niemców i wpakowanego do policyjnej budy, inni z politowaniem kiwali głowami. - No, wiadomo, fajtłapa! Takiemu musi się wszystko zdarzyć.

-Nie należy się zresztą dziwić tym ludziom w ich zabawnej ocenie Alka. Trzeba było bowiem być wytrawnym znawcą dusz ludzkich, aby dostrzec, że ten ciągle uśmiechnięty, gadatliwy młody człowiek jest jednym z najodważniejszych ludzi w Warszawie. Był w życiu codziennym miły, uczynny, delikatnie uprzejmy. O siebie samego nie dbał ze zdumiewającą lekkomyślnością. Nie dbał o swoje jedzenie, nie dbał o swoje ubranie. Był to jeden ze stałych tematów na pół żartobliwych Sprzeczek między nim a Basią, która gderała na nie oczyszczone buty, nie dobrany krawat, plamę na swetrze, nie leczony u dentysty ząb. Alek zawsze się spieszył. W domu pokpiwano zeń, że potrafi jednym tchem powiedzieć: „Co u ciebie słychać - przepraszam, już muszę iść". Łatwo się męczył, lubił odpocząć, czasem położyć się. Był cały przesiąknięty optymizmem, był chodzącym uśmiechem. Każdego nowo poznanego człowieka już z góry traktował przychylnie i był bardzo sentymentalny. W pewnym okresie marzył o skórzanej kurtce. Widział od czasu do czasu na mieście mężczyzn w podobnych kurtkach, przyglądał się tym kurtkom uważnie i wzdychał z zazdrości.

Ach, żeby mieć taką kurtkę! O swych (marzeniach opowiadał przyjaciołom, zwierzył się Basi. Pewnego dnia, gdy miał w kieszeni „grubszą" gotówkę po spieniężeniu deputatu, jaki dostał w fabryce, natknął się przypadkowo na człowieka sprzedającego rzecz, o której marzył. Piękna, skórzana, prawie nowa kurtka!

Przymierzył - leżała świetnie. Uszczęśliwiony zapłacił sprzedającemu i jak mógł najszybciej podążył do Basi. - Basiu, spójrz!

Stał rozpromieniony, szczęśliwy. Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, o co chodzi. A zorientowawszy się wreszcie, wykrzywiła usta z lekkim politowaniem. - Kurtka? Jaki ty Aluś jesteś dziecinny!

Czego tu się tak-cieszyć? Alek stał nieruchomo, uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Jakoś zszarzał, zmalał. Wyszedł do przedpokoju i zdjął kurtkę. Z tą kurtką Alka działy się rzeczy zdumiewające. Przyjaciele ocenili ją inaczej niż Baśka. Kurtka uzyskała powszechną aprobatę. Aprobata nie była uczuciem platonicznym. Już w dwa dni po zakupie kurtki pożyczył ją ktoś na wyprawę rozpoznawczą, - Wiesz, Glizda (tak nazywali koledzy wysokiego „długiego" Alka), mam dziś przez całe popołudnie sterczeć w lesie koło mostu w Józefowie. Będzie pewnie padać, pożycz mi kurtkę. W następnym dniu wypożyczył ktoś kurtkę z zespołu przeprowadzającego nocne zadanie w pobliskim miasteczku. W drugim tygodniu kurtka była już przestrzelona, w trzecim - jeden z pożyczających rozdarł ją w ucieczce o druty kolczaste. A w czwartym tygodniu - trysnęła na nią krew i kurtka została w polu na stygnącym ciele któregoś z kolejnych jej wielbicieli. Alek miał ją na sobie tylko parę razy.

Rudy rozwijał się na przełomie 1942 i 1943 roku w sposób zdumiewający. Ten drobny, szczupły młodzieniec był z tygodnia na tydzień bardziej sprężysty i silny. Skromny, powściągliwy mózgowiec stawał się odważnym i zdeterminowanym mężczyzną. Z tygodnia na tydzień wyzwalało się w nim drzemiące dawniej zacięcie przywódcze. A jeśli w jakimś człowieku zespolą się zdolności przywódcze z nieprzeciętną inteligencją i charakterem, formuje się wtedy jednostka, przed którą może nie być osiągnięć niemożliwych. Na taką właśnie drogę nieświadomie dla siebie wkraczał Rudy. Koledzy coraz uważniej wsłuchiwali się w jego głos, coraz chętniej poddawali się jego sugestiom. Pluton jego - zwany kryptonimowo Sad, co oznaczało skrót słów: sabotaż i dywersja - stawał się z dnia na dzień coraz lepszy, wybijał się wśród pozostałych. Nie tylko sprawy organizacyjne i wyszkoleniowe dociągano do stanu wzorowego, ale tworzyła się własna tradycja, własna ambicja i duch oddziału, którego dowódcą był Rudy. W stosunkach ze swymi ludźmi potrafił stworzyć atmosferę prawdziwego zaufania i braterstwa służby, które w niedalekiej przyszłości znalazło mocny i głęboki wyraz. Mianowanie go w dywersji na odpowiedzialną funkcję dowódcy plutonu było tylko formalnym stwierdzeniem rzeczywistego stanu rzeczy. Najbardziej rzucającą się w oczy właściwością Rudego, dawniej mało widoczną, była jego wielka odwaga, po raz pierwszy tak silnie zamanifestowana przy rysowaniu kotwicy na pomniku lotnika. W owym czasie kilka „grup szturmowych" przeprowadzało ćwiczenia w rozbrajaniu Niemców. Któregoś zimowego wieczoru około godziny 19, Rudy w tym właśnie celu wyruszył z jedną ze swych grupek na miasto. Szli w odpowiednim szyku ulicą Emilii Plater. Śnieg skrzypiał pod nogami. Na rogu Nowogrodzkiej na wprost Rudego zbliżał się oficer SS. Gdy odległość między obydwoma zmniejszyła się do pięciu kroków, Rudy wyjął pistolet i skierował go ku piersi SS-manna. - Ręce do góry! - rzucił krótko.

Oficer zbaraniał Zbaraniał przede wszystkim dlatego, że cała sytuacja wydawała mu się groteskowa. Były to czasy pierwszych silniejszych poczynań dywersyjnych w stolicy. Okupanci nie byli jeszcze przyzwyczajeni do napadów. Ale jeszcze jednym powodem zbaranienia oficera było to, że groził mu mały, szczupły człowieczek o bardzo młodzieńczym wyrazie twarzy. - Czy pan zwariował? - wykrztusił wreszcie hitlerowiec. Widząc jednak złowieszczy błysk w oczach niskiego, szczupłego przeciwnika, uskoczył na jezdnię i sięgnął do boku po broń. Rudy nacisnął spust pistoletu i nieruchomy patrzał jak SS-mann zgina się wpół i pada na śnieg. W odległości niecałych stu metrów od tej sceny stała grupka około piętnastu niemieckich żołnierzy, ale po drugiej stronie ulicy posuwało się równolegle z Rudym kilku jego przyjaciół z rękoma w kieszeniach. Rudy bez pośpiechu schylił się nad umierającym hitlerowcem i odpiął mu pistolet. Wzrokiem szukał wzroku Niemca. - Pan jest

SS-mann, prawda? (Rudy dobrze mówił po niemiecku). Pan wie, co to są obozy koncentracyjne dla Polaków? Słyszał pan o Oświęcimiu? O sposobie badań gestapo, o odpowiedzialności zbiorowej? Niemiec zdaje się zrozumiał, co do niego mówiono. Rysy twarzy Rudego były stężałe w zaciętości. Stężeniem mięśni twarzy opanowywał niespokojne bicie serca i wzrastający niepokój duszy: krew... oczy umierającego... Włożył pistolet hitlerowca do swego płaszcza i wolno poszedł w kierunku Marszałkowskiej. Ubezpieczenie szło po drugiej stronie ulicy.

Grupka żołnierzy niemieckich stała w mroku wieczornym w miejscu. Nie zauważyli?

Nie słyszeli? Czy też może nie chcieli zauważyć i nie chcieli usłyszeć? Tylko wojna, wojna, której w Polsce wyjątkowo potworne formy nadali hitlerowcy, wytworzyć mogła tego rodzaju sytuację, w jakiej znalazł się Rudy i dziesiątki, a może setki tysięcy podobnych mu ludzi. Bo Rudy był w istocie człowiekiem dobrym.

Żenująco delikatnym wobec przyjaciół. Gdy kiedyś miał w dyskusji ideowej wystąpić przeciw najbliższemu przyjacielowi, zwrócił się doń przedtem w cztery oczy. - Zośka, zajmuję odmienne niż ty stanowisko. Czy nie wyrządzi ci to przykrości, jeśli zaatakuję cię dziś na odprawie? - W stosunku do pana Janka, przyjaciela Buków jeszcze z czasów ich służby w komórce więziennej, a teraz inicjatora i organizatora wielu wieczorów samokształceniowych, w których brali udział koledzy Zośki, był nieśmiały i ulegający jego wpływom. Zresztą wpływy pana Janka, o kilka lat starszego od naszych przyjaciół, obejmowały silną więzią cały ten wielki krąg młodych ludzi. Były to ciekawe wpływy; dotyczyły zagadnień nowego stylu życia, przebudowy polskich charakterów, nowego typu polskiego żołnierza. Młodzi ludzie, wróciwszy z jakiejś wyprawy małosabotażowej albo później z jakiejś akcji dywersyjnej, zbierali się bardzo często w miejscach, gdzie przychodził pan Janek i dyskutowali, dyskutowali, dyskutowali. Oczywiście o walce i o jej formach; o Polsce, którą wywalczą. Dyskusje te nie przypominały szablonowych artykułów prasy konspiracyjnej o granicach i kombinacjach politycznych, o zemście na wrogu i o odwecie. Jeżeli mówiono o Polsce przyszłości - to mówiono o ludziach: jacy są, a jacy być powinni i jakich Polsce potrzeba; o wadach i o zaletach ludzkich. Jeśli mówiono o walce - to troszczono się przede wszystkim o to, żeby z tej fatalnej sytuacji ekonomicznej i moralnej, w jaką wpędziła nas okupacja, wyjść najbardziej obronną ręką; mówiono o moralności w walce, mówiono o stylu życia pokolenia wojny i pokolenia powojennego. Problematyką partyjną nie interesowali się. Rudy często zabierał głos w tych dyskusjach. Uczucia swe dzielił teraz między życie umysłowe i najbliższych przyjaciół, spośród których wyróżniał Zośkę. Rudy jako dowódca był bardzo dobry. Całą inteligencję i pasję życiową skupił na swym Sadzie,

starając się natchnąć ludzi nowym stylem życia polskiego żołnierza (był to temat jego długich przemyśliwań i przeżyć). Wśród towarzyszy-dowódców stał się Rudy motorem i skarbnicą pomysłów wychowawczych. Przeżywał mocno sens walki i sens dzisiejszych czasów. W ostatnich miesiącach Rudy czuł się wyjątkowo dobrze.

Mówił, że dni jego nie znają godzin zmarnowanych, że żyje pełnią życia. Że wszystkie jego zajęcia są cudownymi zajęciami. Pochłaniał Abramowskiego43, Pigonia44, Szczepanowskiego i Dzieje Anglii Maurois. Uczył się z zapałem języka angielskiego, poświęcając na to wczesne ranki i późne godziny wieczorne. Każdą wolną godzinę spędzał na rozmowach z przyjacielem. No i oczywiście pełnił swą służbę podziemną. Pełnił ją, rozwiązawszy w sumieniu swoim trudne zagadnienie zabijania. Boć to przecież był czas pierwszych wystąpień Rudego z bronią. Tego właśnie ostatniego problemu nie mógł rozgryźć Alek. Kwestia pozbawienia życia, nawet takiego nikczemnego wroga, jakim jest hitlerowiec, odbierała Alkowi spokój snu. Przez parę miesięcy męczyło go to, gnębiło. Radził się wielu ludzi, do których miał zaufanie. Wybrał jednego z najbardziej rozumnych spowiedników i poszedł do spowiedzi, w czasie której zwierzać się począł z największej swej udręki - zabijania. Na całe dnie wymykał się do lasu, gdzie krążył w samotności, szarpiąc się z tym, z czego nie widział wyjścia. Całą duszą pragnął walki, walką żyła cała jego istota. Walka z bronią była przecież koroną walk i, gdy wyobraźnia podsuwała mu obrazy obrony, odpierania napaści wroga w potyczce - nie miał żadnych wątpliwości. Natomiast gdy stawiał siebie w sytuacji napadającego, w szczególności napadającego przez zaskoczenie, szarpał się i dręczył, i w swym odczuwaniu chrystianizmu nie widział rozwiązania tej wątpliwości. Przywoływał wówczas na myśl wszystkie potworności okupacji niemieckiej w Polsce. Zamordowanie ojca, bestialskie znęcanie się gestapowców nad dziesiątkami tysięcy mężczyzn i kobiet, niesamowitość zbrodni dokonywanej na całym trzymilionowym społeczeństwie żydowskim w Polsce. To wszystko było prawdą, lecz strzelić do nie spodziewającego się niczego człowieka? Ile razy o tym myślał - odczuwał niepokój...

Opowieść ta nie jest szczegółową kroniką Kedywu. Nie mamy tu miejsca ani czasu na podawanie wielu szczegółów ówczesnego życia Zośki i jego kolegów, na opowiadanie o akcjach udanych lub nieudanych, o pomysłach szczęśliwych lub niefortunnych, o wysiłkach wyczerpujących, niekiedy zakończonych rozczarowaniem, niekiedy - rozsłonecznionych sukcesem. O pewnej jednak „robocie" powiemy tu nieco szczegółowiej. Jest ona

43 Józef Edward Abramowski (1868-1918) - działacz społeczny. filozof, socjolog i psycholog.

44 Stanisław Pigoń (1886-1961) - historyk literatury i edytor, w młodości blisko związany z harcerstwem. Tu prawdopodobnie mowa o wczesnych publikacjach Stanisława Pigonia poświęconych sprawie wychowania narodowego.

charakterystyczna dla ówczesnych warszawskich kłopotów i nastrojów. Było to w lutym 1943 roku. Wyłoniła się potrzeba ewakuacji niektórych rzeczy i materiałów z pewnego mieszkania, które mieściło się w wielkiej czynszowej kamienicy, w samym centrum śródmieścia przy ulicy Brackiej.

Była to ewakuacja mieszkania przy ulicy Brackiej należącego do Jana Błońskiego.

W czasie akcji zginął Kazimierz Pawlowski „Paweł", a ranny został Jan Bytnar. Jednego zimowego wieczoru, niewielkimi grupkami podeszło do domu

kilkudziesięciu młodych ludzi. Podjechało także kilka aut. Gdy jedna część, otworzywszy mieszkanie wynosiła rzeczy, o które chodziło, druga część ubezpieczała „ewakuację". Robota trwała bite dwie godziny. Dowódcą całości ubezpieczenia był Rudy, dowódcą piątki ubezpieczającej od strony ulicy był Alek. Wynoszeniem rzeczy kierował Zośka. Od chwili rozpoczęcia akcji nie można było dopuścić, aby ktokolwiek wyszedł z wielkiej kamienicy, w której przeprowadzano ewakuację.

Wszystkich więc ludzi pragnących wyjść z domu oraz tych, którzy wchodzili, zatrzymywano w obszernej klatce schodowej. Robiono to w ciszy i spokoju, aby nie spowodować paniki i aby lokatorzy licznych mieszkań nie zorientowali się, że dzieje się coś niewłaściwego. Przecież w każdym mieszkaniu jest telefon, przecież wystarczy otworzyć okno na bardzo ruchliwą w tym miejscu ulicę i narobić alarmu. Dwie bite godziny, od piątej do siódmej po południu, trwała robota. Grupa zatrzymywanych na klatce schodowej rosła w zastraszający sposób, sięgając pod koniec masy około dwustu ludzi. Zbitą ciżbą stał tłum nieruchomych, milczących mężczyzn i kobiet od pierwszego piętra, z którego ewakuowano rzeczy, aż gdzieś daleko w górę, do pogranicza piętra trzeciego. Tłum musiał stać spokojnie. Twarze stojących przy poręczach młodych ludzi nie miały wyrazu żartu.

Auta wywożące rzeczy odbyły już kilka tur, gdy w bramę domu weszli dwaj granatowi policjanci. Ktoś z mieszkańców domu, zorientowawszy się w nienormalności sytuacji i podejrzewając grabież na wielką skalę, zaalarmował najbliższy komisariat. Alek wpuścił policjantów: miał rozkaz wpuszczać każdego, nie wolno mu było tylko wypuszczać. Policjanci weszli do ewakuowanego mieszkania i dopiero tam, ujrzawszy wymierzone ku sobie lufy, stwierdzili, jaką wielką popełnili nieostrożność. Odebrano im broń, posadzono w kącie. Błagali o zwrot rewolwerów twierdząc, że w przeciwnym razie poniosą wielką odpowiedzialność. W dziesięć minut potem do bramy domu podszedł patrol, złożony z czterech werkschutzów45 z sąsiedniej fabryki, widocznie także zaalarmowanych przez

45 Werkschuti - straż fabryczna, zielona przeważnie z nie-Polaków

gorliwego lokatora. Werkschutze wchodzili ostrożnie. Alek i tych wpuścił. Rozkaz był wyraźny: wpuszczać każdego. Werkschutze weszli do bramy i czujni skierowali się ku klatce schodowej. Była to chwila, w której musiał wystąpić Rudy, dowodzący całością ubezpieczenia. Uprzedzony dyskretnym sygnałem alarmowym Alka, czekał na gości, w głębi bramy. - Panowie, odbywa się tu akcja oddziałów Polskich Sił Zbrojnych. Opuścić pistolety, oddać mi broń. Krzyżują się z sobą spojrzenia, piersi oddychają w przyspieszonym rytmie. Jeden z volksdeutschów pociąga spust pistoletu. Ubezpieczenie odpowiada ogniem. W mrocznej bramie pełnej ludzi huczy od wystrzałów. Za chwilę walka skończona. Dwóch werkschutzów nie chciało oddać broni, leżą we krwi. - Czy jest kto ranny? - woła Zośka. Rudy czuje piekący ból w udzie i widzi występującą na ubraniu plamę krwi. Opierając się na ramieniu Zośki, którego rykoszet ugodził w.. piętę, wychodzi na ulicę.

Przed minutą pełna gwaru i przechodniów ulica jest teraz zupełnie pusta.

Podtrzymując się wzajemnie obaj przyjaciele pakują się przez pomyłkę do cudzego auta. Gdy spostrzegają błąd, jest już za późno. Szofer w osłupieniu patrzy na pasażerów, mówiących doń w niezrozumiały sposób o niezrozumiałych rzeczach.

Zośka niemieje w konsternacji i ze złości na własne gapiostwo. W tej chwili nie można się już wahać. - Jechać naprzód! - rozkazuje wyjmując pistolet. Tymczasem Alek przeżywał ciężkie minuty. Przepuszczał wchodzących werkschutzów, przewidywał walkę, lecz nie wolno mu było niczego uczynić prócz ścisłego wykonania polecenia. Stał więc w dalszym ciągu lub spacerował pozornie niewrażliwy, obojętny i całkowicie spokojny, choć w głowie kłębiły się myśli, a duszą miotał niepokój. Uspokojenie dawało mu pieszczotliwe głaskanie „stena". Ten angielski maszynowy pistolet, dziwaczny w wyglądzie, czyniący wrażenie nieobrobionego żelastwa, jakże był wygodny dzięki swoim niewielkim wymiarom i jakże groźny w działaniu. Nareszcie skończone.

Ludzie opuścili już dom. Ostatni schodził z ulicy Alek. Gdy mija drugą przecznicę, widzi wielkie auto policji niemieckiej pędzące w stronę domu. Ogląda się: auto staje przed „ich" domem, kilkudziesięciu policjantów szybko zeskakuje na ulicę i otacza gmach. - No, no! Skończyliśmy w sam czas!

„Awantury arabskie" tej ewakuacji, miały jeszcze swój dalszy ciąg w mieszkaniu Rudego. Do rannego sprowadzono z wielkimi ostrożnościami jakiegoś podobno bardzo dyskretnego lekarza. Lekarz zrobił, co do niego należało, orzekł, że kula nie tknęła kości, że wszystko będzie dobrze - i odjechał. A następnego dnia Zośka, którego rana okazała się tylko draśnięciem, przeglądając świeżo nadesłany przez kontrwywiad wykaz agentów gestapo, z przerażeniem wyczytał na pierwszym miejscu nazwisko chirurga, który poprzedniego dnia

badał Rudego, i przed którym nie czyniono tajemnicy z -przyczyny zranienia. Powstało piekło. W parę godzin po odkryciu Zośki, u Rudego był już Alek, Andrzej i paru innych. Nie ma co, trzeba zmykać. Ponieważ jednak tego dnia nie było gdzie przewieźć rannego, zaszła konieczność tę jeszcze noc spędzić na miejscu. Lekko gorączkujący Rudy spał w otoczeniu czterech ubezpieczających go przyjaciół. O czwartej rano, o charakterystycznej porze gestapowskich wizyt - alarm. Przed domem stanęło policyjne auto. Przyjaciele gorączkowo ubierają rannego i szybko przewiązują go liną, która przed paroma miesiącami wyratowała Rudego z łapanki. Już stoją przy oknie gotowi spuszczać towarzysza w małą, boczną uliczkę, gdy okazuje się, że alarm jest fałszywy: gestapo udało się do domu naprzeciwko. Po paru dniach dowiedziano się również, że wiadomość o lekarzu była nieprawdziwa. W czasach terroru okupacyjnego tego rodzaju pomyłki i tego rodzaju alarmy przeżyła chyba każda polska rodzina. Choć tylko niecałe pół roku Zośka i jego przyjaciele pełnili służbę w dywersji, byli to już jednak inni ludzie. Broń i przeżycia związane z walką wywołały ogromne przemiany psychiczne. Inny był teraz błysk ich oczu. Ku zdumieniu nie orientującego się w niczym otoczenia zaznaczać się w nich zaczynała wyraźnie i mocno jakaś twardość i szorstkość, męskość i pewność siebie oraz skłonność do częstych refleksji.

Bạn đang đọc truyện trên: TruyenFun.Vip